Nauka o klimacie


Groźna matematyka globalnego ocieplenia

2013-01-14
Padają kolejne rekordy koncentracji dwutlenku węgla, temperatur, zaniku lodu arktycznego, rozmarzania "wiecznej" zmarzliny i szeregu katastrof pogodowych. Politycy tkwią jednak w marazmie. Konferencja Rio +20 okazała się smętnym cieniem swojej poprzedniczki sprzed 20 lat, poza okrągłymi komunałami nie prowadząc do żadnych zmian – nikt nie musi nic robić, nie ma żadnych harmonogramów i celów działania.

Negocjacje klimatyczne na forum ONZ sprowadzają się do uzgadniania symbolicznych celów, zupełnie bezwartościowych z punktu widzenia zatrzymania, czy choćby spowolnienia przyspieszania zmiany klimatu, a o sukcesie mówi się, bo udało się uniknąć załamania procesu negocjacyjnego. Kosztem rezygnacji z jakichkolwiek wiążących ustaleń. Przegrywamy walkę o przyszłość, bo większość z nas woli schować głowę w piasek i odmawia przyjęcia do wiadomości, w jak poważnych opałach znalazła się nasz cywilizacja.

Gdy w mediach pojawia się już dyskusja o globalnym ociepleniu, większość argumentów ma charakter ideologiczny i ekonomiczny. Tymczasem, żeby ogarnąć powagę sytuacji, wystarczy odrobina matematyki, a właściwie trzy liczby.

Liczba pierwsza: 2°C

Gdyby ciągnąca się od 40 lat historia narastania kryzysu klimatycznego była reżyserowana w klasycznym hollywoodzkim filmie z happy endem, konferencja klimatyczna ONZ w Kopenhadze w 2009 roku stanowiłaby jasny punkt kulminacyjny w historii globalnej walki ze zmianą klimatu. Przywódcy świata zjechali się do duńskiej stolicy, by jak ujął to sir Nicolas Stern, uczestniczyć w "najważniejszym zebraniu od czasów II wojny światowej, biorąc pod uwagę, co leży na szali". Jak stwierdziła wtedy przewodnicząca konferencji duńska minister ds. energii Connie Hadegaard: "To jest nasza szansa. Jeśli ją zmarnujemy, to zanim będziemy w stanie opracować nowe porozumienie, miną lata. Jeśli w ogóle kiedykolwiek".

Jak wiemy, zmarnowaliśmy tamtą szansę. Klapa negocjacji w Kopenhadze była spektakularna. Ani Chiny, ani Stany Zjednoczone, łącznie odpowiadające za 40 procent emisji, nie miały zamiaru podejmować znaczących zobowiązań, tak więc cała konferencja przez dwa tygodnie bezcelowo "leciała na autopilocie", aż światowi przywódcy zlecieli się na ostatni jej dzień. Wśród panującego chaosu prezydent Barack Obama zebrał grono przywódców najbardziej liczących się krajów, którzy niezależnie od reszty uzgodnili treść ratującego twarz konferencji "Porozumienia kopenhaskiego". Sprowadzało się do okrągłych niezobowiązujących ogólników i stwierdzenia, że za jakiś czas porozumienie zostanie uzgodnione. Dobrowolny charakter ograniczania emisji, pozostawiony każdemu krajowi do indywidualnego zaproponowania, nikogo do niczego nie zobowiązywał, i nawet, jeśli kraj sygnalizował możliwość ograniczenia emisji, nie było żadnego mechanizmu nadzoru czy nawet monitoringu. "Kopenhaga stała się dziś sceną zbrodni", podsumował Greenpeace, "a jej sprawcy szybko ulotnili się na lotnisko". BBC porównało nawet ustalenia z Kopenhagi do nowego Monachium.

Pomimo braku konkretów porozumienie z Kopenhagi zawierało jednak jedną istotną liczbę. W pierwszym paragrafie narody świata formalnie "uznawały pogląd naukowy, że wzrost globalnej temperatury powinien pozostać poniżej 2 stopni Celsjusza". W następnym paragrafie deklarowały zaś, że "zgadzają się z tym, że potrzebne są głębokie cięcia światowych emisji... tak, by zatrzymać wzrost globalnej temperatury poniżej 2 stopni Celsjusza". Utrzymując nacisk na dwóch stopniach Celsjusza, porozumienie międzynarodowe akceptowało wyrażone wcześniej stanowisko grupy G8 i tzw. forum wielkich gospodarek. Próg +2°C po raz pierwszy pojawił się w 1995 roku na konferencji, której przewodniczyła niemiecka minister środowiska Angela Merkel – obecna kanclerz Niemiec.

Jak na razie podnieśliśmy średnią temperatur planety o niecałe 0,8°C, a już następstwa są poważniejsze niż przewidywała to większość zajmujących się tym tematem naukowców: ilość lodu w Arktyce spadła o 80%, oceany stały się o 30% bardziej kwasowe, poziom oceanów rośnie o 60% szybciej, niż to jeszcze niedawno przewidywano, ekstremalne fale upałów obejmują coraz większą część lądów, a ilość pary wodnej w atmosferze jest większa o 5%, zwiększając prawdopodobieństwo ekstremalnych opadów i powodzi.

Biorąc to wszystko pod uwagę, coraz większa liczba naukowców dochodzi do wniosku, że cel ograniczenia wzrostu temperatury o 2°C i tak jest zbyt słaby. "Każdy wzrost temperatury powyżej 1°C oznacza podejmowanie ryzyka", pisze Kerry Emmanuel z MIT, wiodący ekspert od huraganów, "a w miarę dalszego wzrostu temperatury szanse wyglądają coraz gorzej".

Thomas Lovejoy, były doradca Banku Światowego w temacie bioróżnorodności, ujmuje to w ten sposób: "Skoro widzimy to, co widzimy, już przy obecnym wzroście temperatury o 0,8°C, to dwa stopnie to zbyt wiele". Klimatolog James Hansen, dyrektor Instytutu Badań Przestrzeni Kosmicznej NASA im. Goddarda w Nowym Jorku, wyraża to jeszcze dobitniej: "Cel ograniczenia wzrostu temperatury o +2°C to przepis na katastrofę". W Kopenhadze rzecznik małych krajów wyspiarskich ostrzegł, że "ocieplenia o +2°C wiele krajów w ogóle nie przetrwa, bo po prostu znikną". Gdy delegaci z krajów rozwijających się zostali poinformowani o następstwach ocieplenia o +2°C, uznali ten cel za "pakt samobójczy" dla dotkniętych suszą krajów Afryki – wielu z nich zaczęło nawet skandować: "Jeden stopień, jedna Afryka".

Pomimo poważnych zastrzeżeń, polityczny realizm wygrał z danymi naukowymi. 167 krajów, odpowiedzialnych za 87% światowych emisji, podpisały Porozumienie Kopenhaskie, oficjalnie uznając cel zatrzymania ocieplenia poniżej progu +2°C. W zasadzie można powiedzieć, że jest to jedyna istotna rzecz, co do której się zgodziły.

Liczba druga: 565 mld ton

Naukowcy oszacowali, że jeśli chcemy mieć rozsądne szanse (na poziomie 80%, czyli trochę lepsze niż w rosyjskiej ruletce rozgrywanej z użyciem sześciostrzałowego rewolweru) ograniczenia wzrostu temperatury poniżej progu +2°C, to do połowy stulecia nie możemy wpompować do atmosfery więcej niż kolejne 565 miliardów ton dwutlenku węgla.

Tymczasem nawet w kryzysowym 2009 roku, wg szacunków Międzynarodowej Agencji Energii (IEA), emisje CO2 wyniosły 31,6 mld ton, w ostatniej dekadzie rosnąc średnio o 3% rocznie. W tym tempie, cały dopuszczalny limit zużyjemy w zaledwie 16 lat, czyli gdy dzisiejsze przedszkolaki będą na studiach.

"Nowe dane dostarczają dalszych dowodów na to, że drzwi do ścieżki ocieplenia ograniczonej do +2°C zamykają się", stwierdził główny ekonomista IEA, Fatih Birol i dodał: "Patrząc na dane, stwierdzamy, że obecny trend prowadzi do wzrostu temperatury o +6°C". Jeśli do tego dojdzie, stworzymy planetę rodem z obrazów science-fiction.

Politycy wałkują te kwestie, jednak nie mogą dojść do porozumienia, jak ograniczyć emisje tak, by uniknąć przekroczenia progu +2°C i katastrofy klimatycznej. Naukowcy, zwykle unikający mocnych sformułowań, zaczynają przezwyciężać swoje opory przed robieniem czegoś innego niż przedstawianie danych. "Wiadomość przekazywana przez naukę od dobrych 30 lat jest w zasadzie niezmienna", z krzywym uśmiechem stwierdza William Collins, starszy klimatolog z Lawrence Berkeley National Laboratory. "Posiadamy metody naukowe i narzędzia obliczeniowe pozwalające na przewidzenie dalszego rozwoju sytuacji. Jeśli zdecydujemy się na kontynuację tego, co robimy dotychczas, to powinno to zostać zdecydowane z uwzględnieniem pełni dowodów przedstawianych przez społeczność naukową".

Jak na razie, podobne wezwania pozostają bez echa. Sytuacja od ćwierćwiecza nie zmienia się: naukowcy ostrzegają, a skutecznych działań politycznych nie ma. Wypowiadający się nieoficjalnie naukowcy są coraz bardziej zniesmaczeni i zaniepokojeni. Jak powiedział mi jeden z uznanych naukowców: "Na nowych pudełkach papierosów rząd wymaga pokazywania drastycznych obrazów, na przykład palacza z dziurą w gardle. Dystrybutory na stacjach benzynowych powinny być oznaczane podobnie".

Liczba trzecia: 2795 mld ton

To chyba najbardziej niepokojąca liczba – łączy ona polityczny i naukowy wymiar naszego dylematu. Liczba ta trafiła do świadomości biznesowej, po tym, jak Carbon Tracker Initiative, grupa londyńskich analityków finansowych i ekspertów ds. środowiska opublikowała raport mający uświadomić inwestorów, jak zmiana klimatu może wpłynąć na wartość ich pakietów akcji.

2795 mld ton CO2. Tyle dwutlenku węgla trafi do atmosfery, jeśli wszystkie rezerwy ropy, węgla i gazu będące w posiadaniu koncernów je wydobywających oraz krajów (pomyśl o Wenezueli czy Kuwejcie) działających jak takie koncerny. Krótko mówiąc, to paliwa kopalne, które zamierzamy spalić. A ich ilość – odpowiednik 2795 mld ton emisji CO2 – jest pięciokrotnie większa od dopuszczalnego limitu 565 mld ton CO2.

Szacunki dostępnych rezerw paliw kopalnych nie są oczywiście perfekcyjnie dokładne, nie uwzględniają też w pełni niedawnego zaliczenia do rezerw znaczących zasobów niekonwencjonalnych, takich jak gaz łupkowy czy ropa łupkowa, rezerwy węgla zaś są znane z niezbyt wysoką dokładnością. Jednak dla otwierających listę największych firm, takich jak amerykański ExxonMobil czy rosyjski Łukoil, rezerwy znane są z dość dużą dokładnością. Spalenie ropy, gazu i węgla ze złóż każdej z tych firm spowodowałoby wyemitowanie do atmosfery ponad 40 mld ton CO2.

To właśnie dlatego ta trzecia liczba, 2795 mld ton CO2, jest tak istotna. Pomyśl o +2°C jako o granicznym dopuszczalnym poziomie alkoholu we krwi. 565 mld ton to ilość drinków, na którą możesz sobie pozwolić, powiedzmy jedna setka. A 2795 mld ton? To całe pół litra, które ma gotowe do nalania przemysł paliw kopalnych.

Mamy więc zinwentaryzowane pięciokrotnie więcej ropy, węgla i gazu, niż to, co klimatolodzy uważają za możliwe do (w miarę) bezpiecznego spalenia. Aby uniknąć poważnych problemów, będziemy musieli zostawić pod ziemią 80% rezerw. Dopóki nie mieliśmy świadomości tych liczb, katastrofa wydawała się możliwa. Teraz, o ile zdecydowanie nie zainterweniujemy, widać, że będzie pewna.

Owszem, technicznie rzecz biorąc ropa, węgiel i gaz są wciąż jeszcze głęboko pod ziemią. Ale ekonomicznie rynek uznaje je już za "wydobyte" – są uwzględnione w wycenie koncernów energetycznych, w zabezpieczeniu udzielonych im pożyczek, a posiadające rezerwy kraje prowadzą politykę budżetową w oparciu o plany ich wydobycia i sprzedaży. W świetle tego jest zupełnie zrozumiałe, z jaką zażartością wielkie koncerny wydobywające paliwa kopalne zwalczają wszelkie pomysły na ograniczenie emisji dwutlenku węgla – pozostawienie pod ziemią zdecydowanej większości rezerw paliw kopalnych oznaczałoby uderzenie w ich kluczowy zasób, w ich wartość i zyski. Zamiast myśleć o zaprzestaniu wydobycia, intensywnie pracują nad metodami zwiększenia rezerw poprzez wydobycie piasków roponośnych Kanady, głębokie wiercenia oceaniczne czy technologie szczelinowania hydraulicznego.

Gdyby powiedzieć Exxonowi lub Łukoilowi, że ze względu na konieczność uniknięcia katastrofy klimatycznej, nie będą mogły wykorzystać zdecydowanej większości już posiadanych rezerw, ich wycena rynkowa by się załamała. John Fullerton, były dyrektor zarządzający w JP Morgan, przewodniczący obecnie Capital Institute, szacuje, że przy obecnych cenach rynkowych, złoża paliw kopalnych mają wartość około 27 000 miliardów dolarów. Inaczej mówiąc, jeśli posłuchalibyśmy naukowców i zdecydowali się pozostawić te 80% rezerw pod ziemią, skreślilibyśmy z aktywów 20 000 miliardów dolarów. Liczby są oczywiście przybliżone, jednak taka skala bańki paliw kopalnych przyćmiewa łączną skalę wszystkich wcześniejszych baniek w historii, łącznie w ostatnią bańką na rynku nieruchomości.

Bańka ta nie musi oczywiście pęknąć – możemy równie dobrze spalić wszystko, co da się wydobyć spod ziemi, a inwestorzy będą zadowoleni. Jednak wtedy diabli wezmą nam planetę. Możemy wybrać, czy chcemy mieć w dobrym stanie bilans wydobycia rezerw paliw kopalnych, czy planetę – ale znając liczby, jest oczywiste, że musimy wybrać między jednym a drugim. Po prostu policz, że 2795≈5*565. To wszystko.

Porażka

Tak więc, jak powiedzieliśmy na początku, na razie wszelkie wysiłki w celu ochrony klimatu poniosły klęskę. Emisje dwutlenku węgla biją kolejne rekordy, tym bardziej, że kraje rozwijające się podążają drogą, którą wytyczyły kraje Zachodu. Nawet w bogatych krajach, drobne redukcje emisji nie wykazują wchodzenia na trend potrzebny dla zerwania ze status quo i logiki trzech naszych liczb.

Jedynym dużym krajem zdecydowanie starającym się zmienić swój miks energetyczny są Niemcy. Pewnej majowej soboty ten położony w niezbyt słonecznym rejonie kraj połowę swojego zapotrzebowania na prąd zapewniał za pomocą paneli słonecznych. To mały cud – i pokazuje, że mamy technologie, które mogą rozwiązać nasz problem. Jednak brakuje nam woli, a podejście Niemiec jest raczej wyjątkiem niż regułą. Regułą jest "coraz więcej paliw kopalnych"...

 

Pełna treść artykułu dostępna jest na stronie: 
ziemianarozdrozu.pl/artykul/2257/grozna-matematyka-globalnego-ocieplenia
 

Na podstawie: Bill  McKibben Global Warming's Terrifying New Math.

 

źródło: Ziemia na Rozdrożu, fot. buck82 flickr BY-NC
www.ziemianarozdrozu.pl