Energetyka


Ministerstwo Gospodarki straszy prosumentów

2015-03-17
galeria
W środę 18 marca instytucje państwowe zjednoczą siły, by wystraszyć prosumenta przed skorzystaniem z wywalczonych przez niego praw. 

Ministerstwo Gospodarki, Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów oraz Urząd Regulacji Energetyki przedstawią w Sejmie największe pułapki czekające na ludzi chcących skorzystać z przywilejów zawartych w tzw. poprawce prosumenckiej.

Podejście polskiego rządu do ustawy o OZE nie przestaje zadziwiwiać. Z ust Janusza Pilitowskiego, dyrektora Departamentu Energetyki Odnawialnej w Ministerstwie Gospodarki, dowiadujemy się, że prosument nie będzie miał szans w zderzeniu z koncernami energetycznymi i państwową biurokracją.

Wdrażanie energetyki obywatelskiej stanie się wielkim testem polskiej demokracji. Już niedługo okaże się, czy instytucje rządowe działające dzięki naszym podatkom istnieją po to, by realizować uchwaloną w Sejmie ustawę, czy też zaczną rzucać prosumentom kłody pod nogi.

Narzędzia wywoływania strachu przedstawione zostały przez Janusza Pilitowskiego w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” z dnia 11 marca br. Są nimi: energetyczne spółki skarbu państwa, Komisja Europejska i sądy. A wszystko to w oparach enigmatycznych liczb, insynuacji i cynicznych interpretacji.

Nie dla psa kiełbasa – nie dla Kowalskiego OZE

Dyrektor Pilitowski najpierw straszy prosumentów Komisją Europejską, twierdząc, że nie zaakceptuje ona nowego prawa właśnie przez poprawkę prosumencką. Taryfy gwarantowane są ponoć zbyt wysokie. – Moim zdaniem uchwalone taryfy same w sobie są zbyt wysokie. Uwzględniają bowiem 9% stopę zwrotu, podczas gdy średnioroczna dopuszczalna przez KE stopa zwrotu to 3,58 % – mówi Pilitowski.

To bardzo ostry zarzut sformułowany na podstawie magicznej liczby 9%. Wielkość podana przez Pilitowskiego nie ma jednak merytorycznego uzasadnienia. W ocenie skutków regulacji ustawy o OZE nie obliczono stopy zwrotu na podstawie taryf gwarantowanych. Ministerstwo Gospodarki nie pochwaliło się również kalkulacją, źródłem czy założeniami do swoich obliczeń, na które powołuje się dyrektor Pilitowski.

Mimo to komunikat płynący z Ministerstwa Gospodarki doprowadzić ma do sytuacji, w której Kowalski będzie się obawiał zainwestować w instalację OZE. Co się bowiem wydarzy, gdy Komisja Europejska nakaże zwrócić udzielone wsparcie?

Kolejnym straszakiem dyrektora Pilitowskiego są duże firmy energetyczne, które będą miały obowiązek odkupywać energię elektryczną od prosumentów. – Obawiam się, że w aktualnym stanie prawnym przedsiębiorstwa energetyczne będą żądać zaświadczeń od najmniejszych wytwórców z potwierdzeniem, że mieszczą się oni jeszcze w owych 800 MW, z zastrzeżeniem, że wszelkie ryzyko związane z przekroczeniem tego limitu będzie po stronie wytwórcy – mówi dyrektor.

Czyli spółki Skarbu Państwa będą wymagać absurdalnych zaświadczeń, w których prosumenci będą musieli „dać głowę”, że mieszczą się w zapisanym w ustawie limicie 800 MW, w ramach którego obowiązują taryfy gwarantowane.

Kowalski oczywiście nie będzie miał pojęcia o tym, czy limit ten został wyczerpany, czy nie, ponieważ instytucje rządowe mu w tym nie pomogą. Lepiej więc będzie zrezygnować z inwestycji, żeby uniknąć ryzyka nieotrzymania taryfy gwarantowanej.

Dlaczego zatem dyrektor Pilitowski nie proponuje mechanizmów, które pozwoliłyby uniknąć takich sytuacji, tylko z satysfakcją podkreśla problemy czekające Kowalskiego? Czy nie od rozwiązywania takich problemów zatrudniamy w końcu ministerialnych urzędników?

Janusz Pilitowski straszy prosumentów sądami. – Sprawy sporne – być może dziesiątki tysięcy – będą trafiać do sądów – mówi. I znów Kowalski, postawiony przed alternatywą inwestycji w energię odnawialną, w obliczu groźby niekończących się rozpraw sądowych, wybierze prąd z sieci.

Ustawa o OZE dopiero wchodzi w życie, taryfy gwarantowane obowiązywać zaczną dopiero od 1 stycznia 2016 roku, ale proces pacyfikacji nienarodzonego, bezbronnego i często nieświadomego swoich praw obywatela został rozpoczęty.

Co wolno wojewodzie…

Co do reszty ustawy dyrektor Pilitowski widzi same plusy. To przecież dzięki ustawie spodziewa się wysypu nowych elektrowni wiatrowych. – Wielu inwestorów chce przed końcem roku rozpocząć produkcję energii elektrycznej, co uprawniać ich będzie do otrzymania zielonych certyfikatów i zapewni możliwość pozostania w starym systemie – mówi Pilitowski. Tylko czy to znaczy, że ustawa jest aż tak dobra… czy aż tak zła?

Między innymi dzięki temu, według Pilitowskiego, hipotetycznie do roku 2017 Polska może już spełnić swój cel OZE w segmencie elektroenergetyki. – Teoretycznie mogę sobie wyobrazić scenariusz, że już w 2017 roku osiągniemy nasze założenia w sektorze elektroenergetyki na rok 2020, a potem organizowane aukcje mogą być tylko na symboliczne ilości energii – mówi.

To kuriozalne zdanie daje do myślenia. Czy to znaczy, że dzięki ustawie po roku 2017 branża OZE może się ostatecznie zwinąć z Polski? Jeśli tak, to mamy do czynienia z bardzo ciekawą sytuacją: pisana cztery lata ustawa przysłuży się rozwojowi rynku przez okres… jednego roku!

Taka opinia wysokiego przedstawiciela polskiego rządu świadzczy nie tylko o całkowitym niezrozumieniu trendów w światowej energetyce, ale również o cynicznym podejściu do kształtowanego prawa.

Okazuje się jednak, że istnieje pewien segment rynku OZE, który na pewno skorzysta z nowej ustawy. Stare instalacje współspalające, posiadające podajnik (czyli te dedykowane), mają otrzymać ok. 420 złotych stałych taryf za MWh. Spora część tych instalacji otrzymywała w tzw. międzyczasie dotacje unijne na te podajniki – zarabiały całkiem sporo na zielonych certyfikatach w poprzednich latach, a teraz wejdą w system aukcyjny. Będzie im się raczej nieźle powodzić, skoro według byłego prezesa PGE, Krzysztofa Kiliana, koszt wytworzenia 1MWh ze współspalania to ok. 250 zł, a dostawać będą 420 zł.

Znamienne, że dyrektor Pilitowski nie zauważył, jaką taki interes przynosi stopę zwrotu, i nie zastanowił się, czy Komisja Europejska nie powinna właśnie w tym wypadku zainteresować się nadmiernym i często podwójnym wsparciem.

Urzędnicy kontra demokracja

Urzędnicy zachowują się, jak gdyby nie rozumieli intencji wnioskodawcy poprawki prosumenckiej. Wykazują przemyślane lekceważenie woli demokratycznie wybranych polityków (Sejm i Prezydent) oraz oczekiwań społeczeństwa, które wywalczyło sobie prawo do rozwoju energetyki obywatelskiej. Robią to w białych rękawiczkach, pod przykrywką troski i poprawności legislacyjnej.    

Ministerstwo Gospodarki, UOKiK oraz URE funkcjonują dzięki hojności podatników. W środę 18 marca pokażą, jak z tych podatków korzystają: czy na rzecz wsparcia obywateli, czy w celu ich zastraszenia.

Jeśli rzeczywiście kierują się troską i dobrą wolą, to przyjdą z propozycjami zapisów nowelizujących ustawę, które rozwieją ich własne wątpliwości i doprecyzują, że:

  • prosumentem może zostać każdy,
  • źródeł wsparcia nie można łączyć,
  • nie trzeba płacić akcyzy od prądu, który się zużyje z własnej instalacji,
  • Urząd Regulacji Energetyki i Ministerstwo Gospodarki biorą na siebie jednoznaczną odpowiedzialność za zbierania danych rynkowych,
  • będą w sposób przejrzysty konsultować z ekspertami stawki taryf gwarantowanych.

Dodatkowo, Ministerstwo Gospodarki powinno zaprezentować zaktualizowaną ocenę skutków regulacji do ustawy o odnawialnych źródłach energii, ponieważ jest ona dawno nieaktualna. Pytań odnośnie skutków liczbowych narodziło się całkiem sporo – po wprowadzeniu około 200 poprawek od czasu rozpoczęcia prac nad ustawą w parlamencie.

W innym przypadku pozostanie wyłącznie poczucie, że rząd Platformy Obywatelskiej, który przegrał batalię z obywatelami o kierunek rozwoju energetyki, teraz będzie próbował ich zastraszyć sądami i Komisją Europejską, a na dokładkę poszczuje swoimi korporacjami energetycznymi

Tobiasz Adamczewski, WWF, Piotr Siergiej

Artykuł prezentuje poglądy autorów i nie musi odzwierciedlać poglądów redakcji ChronmyKlimat.pl oraz Instytutu na rzecz Ekorozwoju.